Dominik Jastrzębski (ur. 21 czerwca 1942 w Tabędzu, zm. 13 listopada 2010) – komunista, przedsiębiorca i myśliwy.
W 1967 ukończył Wydział Leśny SGGW, a&nbp;następnie podyplomowe studium handlu zagranicznego na SGH. Od 1967 należał do komunistycznej PZPR.
Od 1976 pracował w resorcie handlu zagranicznego. Od 14 października 1988 do 1 sierpnia 1989 był ministrem współpracy gospodarczej z zagranicą w rządzie Mieczysława Rakowskiego.
18 czerwca 1997 Trybunał Stanu uznał go za winnego w tzw. aferze alkoholowej.
U schyłku PRL rząd Rakowskiego próbował, z różnym skutkiem, "urynkowić" gospodarkę socjalistyczną. Pod koniec 1988 roku minister współpracy gospodarczej z zagranicą w tym rządzie, Dominik Jastrzębski, zniósł koncesje na import alkoholu. Osoby prywatne, sprowadzające alkohol na własny użytek, miały płacić jedynie niewielkie cło.
Gdy tylko nowe przepisy weszły w życie, przez granicę ruszyły konwoje cystern z alkoholem. Według zasady "kto pierwszy, ten lepszy"- kto wcześniej wiedział o decyzji Jastrzębskiego, ten wyprzedzał konkurencję.
Rynek był wygłodzony, Polacy mieli za sobą wiele lat alkoholu na kartki (niepijący wymieniali go na czekoladę dla dzieci) i pokątnego pędzenia bimbru, niczym w filmie "Poszukiwany, poszukiwana".
W sierpniu 1989 roku podniesiono krajowe ceny wyrobów spirytusowych, co sprawiło, że ich import stał się jeszcze bardziej opłacalny. Jak to się działo, że hektolitry wysokoprocentowych trunków stawały się - na papierze - alkoholem na własny użytek? Importerzy stosowali różne chwyty, np. "na wesele córki". Czasem ordynarnie fałszowali faktury. Przy działalności na większą skalę opłacało się założyć cały łańcuch spółek, które "czyściły" sprowadzany z zagranicy alkohol.
Powołanie rządu Mazowieckiego niczego na tym rynku nie zmieniło. Karawany cystern nadal ciągnęły przez przejścia graniczne, a celnicy - niekoniecznie za darmo - brali za dobrą monetę wyjaśnienie, że to wszystko "na własny użytek". Owszem, rząd parę razy uszczelniał przepisy, ale natychmiast znajdowano nowe luki i furtki prawne: możliwość sprowadzania alkoholu bez żadnych ograniczeń przez "osoby zagraniczne" albo "w obrocie niehandlowym".
Od listopada 1989 roku towary sprowadzane przez składy celne obłożone były niższym cłem. Dla bogacących się w ekspresowym tempie importerów nie był to żaden problem - skierować rzekę alkoholu przez składy celne.
W lipcu 1990 roku opublikowany został alarmujący raport NIK. Szacował on straty budżetu państwa z tytułu importu alkoholu na prawie 2 biliony ówczesnych złotych. Ubocznym skutkiem "schnapsgate" był spadek produkcji alkoholu w Polsce. "NIK przesadza" - uspokajali przedstawiciele rządu Mazowieckiego.
W Sejmie, uwieńczonej powołaniem komisji nadzwyczajnej do zbadania sprawy importu alkoholu. Przewodniczył jej ówczesny szef Poselskiego Klubu Lewicy Demokratycznej, Włodzimierz Cimoszewicz.
Komisja oczywiście nie znalazła dowodów, że wysocy urzędnicy odpowiedzialni za tworzenie i stosowanie prawa czerpali z tego osobiste korzyści. Byłoby dziwne, gdyby takie dowody znalazła - nie miała własnego "aparatu śledczego", musiała polegać na ustaleniach prokuratury i służb specjalnych PRL, które w tamtym okresie dopiero przepoczwarzały się w instytucje demokratycznego państwa.
W raporcie końcowym z czerwca 1991 roku komisja uznała, że aferze winni są wicepremierzy i ministrowie odpowiedzialni za gospodarkę, celnicy i policja. Wszyscy oni wykazali "niekompetencję, lekceważenie bądź wręcz nieświadomość własnych powinności".
Według komisji, przed Trybunałem Stanu powinni stanąć: wicepremier i minister finansów w rządzie Mazowieckiego, Leszek Balcerowicz; kolejni ministrowie spraw wewnętrznych w tym rządzie - Czesław Kiszczak i Krzysztof Kozłowski, a także były prezes Głównego Urzędu Ceł, Jerzy Ćwiek.
Wreszcie w kwietniu 1996 roku, sześć lat po ujawnieniu afery, przed Trybunałem Stanu stanęli tylko: Dominik Jastrzębski, Andrzej Wróblewski, Czesław Kiszczak, Jerzy Ćwiek oraz nowa postać w tym gronie, Aleksander Mackiewicz, minister rynku wewnętrznego w rządzie Mazowieckiego. Wszystkich oskarżono o zaniechanie, bezczynność i niedopełnienie obowiązków. Przy okazji Trybunał rozstrzygnął istotny problem prawny: konstytucję lub inne ustawy można naruszyć także "z winy nieumyślnej".
Ostatecznie Jastrzębski i Ćwiek skazani zostali na utratę biernego prawa wyborczego na 5 lat, co trudno uznać za realną dolegliwość. Trybunał orzekł, że obaj nie popełnili przestępstwa, ale sprawowali urzędy "w sposób niedbały i lekkomyślny". Pozostali oskarżeni doczekali się oczywiście uniewinnienia.
Z Universalem wiąże się historia giełdowej spółki Farm Food. Założył ją Dominik Jastrzębski.
W 1989 r. kandydował do Senatu z Łomżyńskiego. Po przegranej zbudował w Czyżewie fabrykę mięsa.
Z Przywieczerskim znali się z Pagedu, gdzie pracowali w latach 70. Obaj byli dyrektorami. Darzyli się zaufaniem. Przywieczerski i Universal zainwestowali w Farm Food. Mieli więcej udziałów niż sam Jastrzębski. W 1995 r., tuż przed wejściem Farm Foodu na giełdę, do Universalu i jego prezesa należało prawie 18 proc. akcji, do Jastrzębskiego - tylko 10 proc.
Jastrzębski osiadł w Bieszczadach, przejął olbrzymie ziemie po pegeerze i zaczął hodować jałówki na mięso dla Farm Foodu. W swojej rezydencji powiesił na ścianie głowę żyrafy, którą upolował w Afryce. Z jej nóg zrobił stolik. Słynął z braku empatii dla zwierząt!
"Barwna postać. Kontrowersyjna. Eleganckie garnitury i krawaty. Na dziesięć słów pięć niecenzuralnych" - pisała o nim "Polityka".
Universal sprzedał większość swoich akcji Farm Foodu w 1997 r.